Najnowsza produkcja Opery i Filharmonii Podlaskiej, operetka Franza Lehára „Wesoła wdówka” w reżyserii Michała Znanieckiego, doskonale przyjęta przez publiczność, zbiera świetne recenzje krytyków. Zachęcamy do lektury tekstów Jakuba Sosnowskiego i Magdaleny Gajl.

 

Mistrzowskie widowisko w Białymstoku

Opera i Filharmonia Podlaska znów pozytywnie zaskoczyła miłośników operetki. Po wystawianych w ubiegłych latach „Zemście nietoperza” i „Baronie cygańskim” przyszedł czas na „Wesołą wdówkę” Franza Lehára. Reżyserią zajął się Michał Znaniecki, a tytułowa rola została powierzona Grażynie Brodzińskiej oraz Dorocie Wójcik. Wyszło jak zwykle – arcydzieło.

Do Podlasia oraz jego stolicy często przyczepia się różne łatki. Dowcipy oraz internetowe memy krzywdzą ten region. Jednak osoby krytykujące oraz śmiejące się omijają w swych wypowiedziach jeden temat – kulturę w regionie. Ona jest bardzo często na najwyższym poziomie. Właśnie, po raz kolejny, udowodniła to Opera i Filharmonia Podlaska, wystawiając na swoich deskach „Wesołą Wdówkę”. To widowisko ogląda się z przejęciem.

Dlaczego? Poniżej przedstawiam trzy najważniejsze powody.

Po pierwsze historia. Powiedzmy szczerze, warstwa opowieści Lehára nie należy do ambitnych. Można ją streścić w trzech zdaniach. Minister skarbu pewnego księstwa wraz z kompanami, by uchronić finanse państwa, próbują odwieść tytułową wdówkę od potencjalnego zamążpójścia. W tym celu wykorzystują wszelkie środki, poświęcając nawet honor swoich bliskich. Wszystko dla dobra ojczyzny.
Opowieść jest lekka, ma charakter komediowy, żartobliwy temat, no i oczywiście pozytywne zakończenie, czyli zawiera najważniejsze, charakterystyczna dla gatunku, elementy. Jednak twórcy z OiFP idą o krok dalej. Przedstawiają perypetie wdowy Hanny Glawari, w sposób zmuszający widza do refleksji. „Wesoła wdówka” wywołuje w odbiorcy chęć zastanowienia się nad obecną sytuacją polityczno- społeczną w kraju, a także nad ludzkim zachowaniem, żądzami i ceną realizacji pragnień. To co dzieje się na scenie jest czymś więcej niż zabawną historią miłosną.

Drugi powód, wykonanie. Niemal trzy godziny spędzone w budynku białostockiej opery, które wydają się trzydziestoma minutami, to najlepsze świadectwo pracy reżysera, aktorów i całego zespołu OiFP. Udaje się im zaangażować publiczność, porywając ich serca.
Dorota Wójcik, Piotr Pawlak, Arkadiusz Anyszka, Karol Komenda, Przemysław Rezner, Marta Niezgoda, Anna Wolfinger, Artur Mądry, Hubert Stolarski, Agnieszka Deniziak, Krzysztof Szyfman, Paweł Strymiński oraz zespół pozostałych aktorów i tancerzy wydobywają z gry na scenie największy poziom artystycznej magii. Przepiękne głosy, rewelacyjne wcielenie się w role i perfekcyjny ruch sceniczny czynią z „Wesołej wdówki” występ na światowym poziomie.

Wielkie brawa również są kierowane do Orkiestry Opery i Filharmonii Podlaskiej. Gdyby nie muzycy pod batutą Wojciecha Semerau-Siemianowskiego, widowisko nie miałoby tego wyjątkowego klimatu. Ukryci w orkiestrionie wykonują mnóstwo pracy.

Trzecim powodem jest warstwa wizualna. Mam na myśli scenografię multimedialną. Przygotowała ją Karolina Jacewicz, utalentowana artystka, której prace pojawiały się od Berlina po Chiny. Współpracowała z teatrami w całej Polsce oraz mistrzami muzyki takimi jak Krzysztof Penderecki czy Marcin Sompoliński. Korzystając z okazji, gorąco zachęcam do obejrzenia w sieci jej występu na konferencji TEDxPoznań. Tematem nagrania są emocje w nowych mediach.

Jacewicz przygotowała w „Wesołej wdówce” ucztę dla oczu. Jej prace wideo zgrabnie łączą się ze scenicznymi rekwizytami, ruchem scenicznym oraz dźwiękiem. Każdy fragment jej dzieła jest prześliczny – taki komentarz można było usłyszeć w trakcie przerw pomiędzy aktami. W pełni się zgadzam z powyższą opinią.

Tak jak napisałem powyżej, „Wesoła wdówka” jest bardzo dopracowanym przedstawieniem. Poświęcenie czasu niemal trzygodzinnej operetce oraz środków na zakup biletu jest w pełni opłacalne. Gorąco polecam.

Jakub Sosnowski
Dziennik Teatralny Białystok
18 października 2021
http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/mistrzowskie-widowisko-w-bialymstoku.html

 


Anty-ageizmowa „Wesoła wdówka”

Zbyt licznie, według operomanów, reprezentowane są na scenie Opery Podlaskiej dzieła lżejszego gatunku, jednakże w kontekście pandemicznej opresji, wybór „Wesołej wdówki” Ferenca Lehára zdaje się być strzałem w dziesiątkę. Strzałem w dziesiątkę było powierzenie inscenizacji rozpoznawalnemu w wielu ośrodkach operowych reżyserowi Michałowi Znanieckiemu. Jego spektakle mają sceniczny rozmach, są zadziorne i oparte na wyrazistej koncepcji. Motywem przewodnim białostockiej „Wdówki” jest nostalgia – tęsknota za idealizowaną przeszłością wyraża się choćby w przeniesieniu akcji do La Belle Époque, zaznaczonej w scenografii Luigiego Scoglio – wprowadzone przezeń nawiązania do secesji zwielokrotniła Karolina Jacewicz scenografią multimedialną. Nostalgię podkreśla też, trwające przez cały czas spektaklu, przyciemnione światło, które tworząc nastrój uprzykrza nieco odbiór wizualny – trudno czasem zorientować się, kto z bohaterów zaczyna swoją kwestię.

Osią spektaklu jest zderzenie smutnej rzeczywistości bankrutującego Pontevedro (z początku operetki) z rozpogodzeniem nastroju, rozkwitem księstewka od momentu pojawienia się tytułowej Wdówki i, wraz z nią, nadziei związanych z jej wielomilionowym majątkiem. Pierwszy akt rozpoczyna się statycznie, w pustym skarbcu państwowego banku. Bohaterowie są biedni i nieporadni, jak jąkający się, pokurczony asystent Barona Zety – Niegus, jak damy, przebrane w przaśne i szare stroje ludowe. Kolejne sceny przynoszą rozmach ruchomych pomostów i schodów, bajkowych i orientalnych pejzaży. Irytujące z początku przerysowanie uniżoności Niegusa (Piotr Pawlak) okazuje się celowym zabiegiem reżyserskim – Niegus, tak kaleki przez większość spektaklu, w ostatnim akcie śpiewa, tańczy i stepuje w paryskim kabarecie, urządzonym w pałacu Hanny Glawari.

W białostockim spektaklu kluczowym wyborem jest obsadzenie w tytułowej roli Grażyny Brodzińskiej. Artystka niemłoda, ale młodzieńczo piękna, powszechnie znana z kobiecości, elegancji i klasy, jest niemal idealną Hanną Glawari. Kreowana przez Brodzińską wdowa jest dojrzała: mądra, wielkoduszna, tolerancyjna, przyjacielska i wierna uczuciom. Jej dojrzałość idzie w parze ze statecznością – artystka porusza się dystyngowanie, ale nie tańczy, choć tradycja operetkowa mówi, że powinna. W śpiewie Brodzińskiej nie ma blasku, kojarzonego z kokieterią, nawet partie mówione nie są do końca czytelne, jakby artystka wypowiadała je od niechcenia. Blask odnajdujemy we frywolnej roli Walentyny w wydaniu Magdaleny Stefaniak, jej sopran, jasny, lekki, znakomicie współgra z postacią niezdecydowanej bohaterki, która po fredrowsku „i chciałaby i boi się”. Idealnie równoważy postać męża safanduły (Baron Mirko Zeta, Przemysław Rezner), trochę strasznego, trochę śmiesznego w mrukliwości.

Inscenizacja Znanieckiego wyraźnie uwypukla lęk przed starością, porusza strunę dyskryminacji ageizmu. Wzruszającym, nostalgicznym akcentem „Wesołej wdówki” było wprowadzenie na scenę symbolicznej pary statystów: starsza pani przesiaduje samotnie na ławeczce, dołącza do niej starszy pan, później razem oglądają zdjęcia z przeszłości (kapitalnie zwielokrotnione przez multimedialną projekcję, przez wyrazistość partii orkiestry); starsi państwo tańczą walca, jakby byli na wieczorku w Domu Seniora. Warto przypomnieć tu wcześniejszy, szczeciński spektakl Znanieckiego, Verdiowskiego „Króla Leara” z Opery na Zamku. Do tytułowej roli króla Leara reżyser zatrudnił 85-letniego wówczas, znamienitego barytona, Jerzego Artysza. W akcji przeniesionej do Domu Opieki Społecznej, Artysz odegrał w szekspirowskiej operze rolę okradanego i opuszczonego przez córki, popadającego w obłęd pensjonariusza.

Senioralne nieme scenki białostockiej „Wdówki”, ascetyczne pod względem środków, sprowadzają nas na ziemię, ku prozie życia, prozie, w której można jednak odnaleźć poezję wspomnień i bliskości. Towarzyszą głównie muzyce czysto instrumentalnej, oszczędność akcji tych scen nie odwraca uwagi od bogactwa Lehárowskiej partytury, starannie dopracowanej przez dyrygenta Andrzeja Knapa. Znakomita, podczas premiery, gra orkiestry (Podlascy Filharmonicy) przeważnie schodzi na daleki plan przy nagłośnieniu zbyt różnorodnych stylistycznie partii solistów. Na szczęście, w pamięci pozostaje kluczowy moment, chwila objawienia się tytułowej bohaterki – właśnie orkiestra, wraz z dobiegającymi z zewsząd, nagłośnionymi zawołaniami waltorni, odgrywa rolę wybitnie dramatyczną. Muzyka rośnie, nabiera romantycznego rozmachu i oto za tiulową kurtyną, pełniącą funkcję ekranu kinowej projekcji, wyłaniają się – jak we śnie – schody. Schody suną ku nam, zdobne w posążki amorków, a na nich królowa przedstawienia, zbawczyni Pontevedro, Hanna Glawari.

Logiczna dramaturgicznie i znakomita wokalnie jest postać partnera tytułowej wdowy.  Hrabia Daniło, kreowany przez wokalną gwiazdę spektaklu Adama Zarembę, nie jest rozpieszczonym żigolakiem, lecz dojrzałym mężczyzną, dla którego pijaństwo i rozpusta były tylko chwilą słabości.  Dojrzałość, siłę Zaremba wyraża poprzez wyrazistą dykcję i szlachetną barwę barytonu.

Podobnie wybitną rolę wokalną pełni kolejna (a może pierwsza, ex aequo) wielka gwiazda przedstawienia – Chór Opery i Filharmonii Podlaskiej (kierownictwo Violetta Bielecka). Ten fenomen wśród zespołów śpiewaczych, pełniący rolę chóru filharmonicznego i operowego, we „Wdówce” nie zaskakuje standardowym (czyli najwyższej próby) warsztatem. Znających zespół nie dziwi bogata kolorystyka brzmienia, wyrównana barwa, pełne wigoru forte, subtelność partii piano, wzruszająca muzykalność. Chór OiFP zaskakuje natomiast wyłonieniem z jego składu kolejnych solistów, pełniących głównie komiczne role drugoplanowe. Wśród byłych członków tego zespołu, mających za sobą dłuższy operowy staż solistyczny, szczególną uwagę zwraca baryton Maciej Nerkowski (Wicehrabia Cascada). Ta rola to sama lekkość – lekki (i dźwięczny) jest baryton Nerkowskiego, jego ruch sceniczny i poczucie humoru.  Obecną członkinię chóru reżyser obsadził w przerysowanej roli Olgi Kromow (Danuta Jakimowicz) – żony radcy poselstwa. Nieadekwatne do wieku i do pozycji bohaterki kokieteria i płochliwość były jednym z bardziej wyrazistych akcentów spektaklu, obnażających dwuznaczność misji, jaka powierzona została pontevedriańskim damom (w imię narodowego dobra miały uwodzić wszystkich mężczyzn, niebędących obywatelami Pontevedro, by nie ożenili się z Hanną Glawari i jej milionami).

Białostocka „Wesoła wdówka” może zostawiać z niedosytem tych, którzy spodziewają się po niej próby doścignięcia ideału sygnowanego choćby przez von Karajana, ideału z czasów, gdy operetkę śpiewało się jak w operze – bez mikroportów, gdy głosy zestawiano ze sobą pod względem pokrewieństwa barw. Ta „Wdówka” jest za to lekka, gatunkowo zbliża się do musicalu i mówi o sprawach, o których Karajanowi się nie śniło.

Magdalena Gajl

 


Przypominamy także recenzje, jakie tuż po wrześniowej premierze ukazały się w Kurierze Porannym i portalu Bialystokonline.pl

Bialystokonline.pl